Podjazd i zjazd, kolejny podjazd i w nagrodę zjazd [...].
Tak w dużym skrócie można określić jazdę po Jurze Krakowsko - Częstochowskiej.
Wybór tego miejsca na tegoroczną majówkę okazał się generalnie strzałem w 10-tkę. Jest to miejsce gdzie każdy rowerzysta znajdzie coś gdzie siebie. Dzika przyroda w postaci Ojcowskiego Parku Narodowego. Dużo tras szosowych o różnorodnym ukształtowaniu terenu, a także PTTKowskie szlaki rowerowe dla tych lubiących bardziej ekstremalną jazdę. Historia Polski zamknięta w murach licznych zamków, które bez wątpienia są wizytówką tego regionu.
Nasz wyjazd rozpoczął się 28 kwietnia o 5 rano. Wraz z rowerami wpakowaliśmy się do pociągu relacji Łódź - Częstochowa i po ponad 2 godzinach byliśmy na miejscu. Twarze nam się uśmiechały na widok dużej liczby rowerzystów w pociągu - bardzo fajnie, że coraz więcej osób wybiera tą metodę podróżowania i zwiedzania wybranych regionów.
Dzień 1. Częstochowa - Mirów
Z
Częstochowy wydostaliśmy się ulicą Legionów w kierunku
Olsztyna. Tutaj jechaliśmy długą i bardzo ładnie utrzymaną drogą rowerową. Po kilku kilometrach wpadliśmy w las. Warunki jazdy nieco się zmieniły, na pierwszym z większych podjazdów pojawiła się potrzeba zejścia z roweru i pomaszerowania z nim pod górkę. Było warto, bo po dostaniu się na szczyt wzniesienia widok był bardzo obiecujący. W oddali widać było już pierwszy zamek jaki chcieliśmy zwiedzić czyli
zamek w Olsztynie.
Będąc już na zamku pozostawiliśmy rowery wraz z sakwami tuż przy wejściu - bardzo sympatyczny Pan, który sprzedawał bilety wstępu zaoferował się, że rzuci na nie okiem. Dzięki temu na spokojnie mogliśmy zwiedzić cały zamek i nieco odpocząć od rowerowania. Tym bardziej, że trafiliśmy na bardzo ładną pogodę - temperatura w najcieplejszym momencie dnia sięgała 30-35 st. C.
Za Olsztynem rozpoczęły się większe podjazdy. Przyznam się bez bicia, że momentami miałam już dość :) Na szczęście po każdym pokonanym podjazdem była chwila wytchnienia podczas zjazdu. Prędkości podczas zjazdów były dość konkretne, kilka razy przekroczyliśmy 50 km/h. Tego dnia nie mieliśmy już innych punktów do zwiedzenia także depnęliśmy i popołudniu dotarliśmy do naszego pierwszego miejsca noclegowego czyli Mirowa.
Mirów także jest szczęśliwym posiadaczem zamku, jednak jego zwiedzanie pozostawiliśmy sobie na dzień następny. Po rozbiciu namiotów mieliśmy już tylko siłę na kolację oraz grę w karty.
Przed wyjazdem cała nasza trójka popełniła jeden błąd taktyczny, dało się to odczuć po pierwszym dniu rowerowania - wszyscy byliśmy spaleni od słońca i nikt z nas patrząc na wcześniejsze prognozy pogody nie pomyślał, aby wziąć ze sobą preparat do opalania z filtrem. Nauczka na przyszłość :)
Dzień 2. Mirów - Podzamcze
Z samego rana zwiedziliśmy zamek w Mirowie - najmniejszy z tych, które mieliśmy na liście. Zwiedzanie ograniczyło się do krótkiego spaceru dookoła ruin, ponieważ wszystko było ogrodzone i wstęp był zabroniony.
Następnie podjechaliśmy do
Bobolic oddalonych od Mirowa o niecałe 2 km.
Zamek w Bobolicach zrobił na nas ogromne wrażenie tym bardziej, że od roku 1998 trwa tutaj remont i rekonstrukcja. Wstęp kosztował nas 10 zł od głowy, nie mało, jednak biorąc pod uwagę jak te środki są wykorzystywane nie żal nam było ani jednej złotówki. Sami zobaczcie:
Po udanym zwiedzaniu i sesji fotograficznej na tle zamku wróciliśmy do Mirowa na nasze pole namiotowe.
Po spakowaniu ruszyliśmy w kierunku
Podzamcza położonego kilka kilometrów na wschód od
Ogrodzieńca. Już na samym początku jazdy powitały nas dwa wredne podjazdy, które pokonywać musieliśmy w pełnym, palącym słońcu. Dopiero w Kroczycach znaleźliśmy sklep, w którym zaopatrzyliśmy się w kremy na naszą opaleniznę (spaleniznę) :) Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej, w kierunku Giebła. Okazało się, że nasza zdolność poruszania się w terenie tutaj zawiodła, w Kiełkowicach pominęliśmy drogę (skrót), która bezpośrednio prowadziła do Podzamcza, tym sposobem jadąc dalej musieliśmy się zmierzyć z najwyższym podjazdem w okolicy. Nie byliśmy zachwyceni patrząc na niego z dołu (max nachylenie 8.4 %), ale nie było wyjścia...
Do samego
Podzamcza dotarliśmy ok godziny 18. Pole namiotowe okazało się bardzo przyzwoite, zadbane. Nie byliśmy tutaj sami, poza nami były trzy inne grupy rowerzystów oraz mały zwierzyniec właścicieli pola. Po rozbiciu namiotów wybraliśmy się do "centrum" na kolację. Chcieliśmy także załapać się na wieczorne zwiedzanie zamku, ale niestety nie zdążyliśmy. Także ten punkt programu musieliśmy pozostawić na dzień następny.
Wieczorem tradycyjnie odbyła się gra w karty (Maciek jak zawsze musiał wszystkich pokonać) oraz ustalanie trasy na kolejny dzień.
Dzień 3. Podzamcze - Ojców
Ustalona przez nas trasa zapowiadała się radośnie, mieliśmy do pokonania ponad 50 km. Pogoda jak można się domyślać cały czas poprawiała nam opaleniznę. Podjazdy na samym początku dawały w kość. Dopiero w miejscowości Sułoszowa nasze nogi mogły naprawdę odpocząć - do samego Ojcowa mieliśmy piękny zjazd.
Po drodze zatrzymaliśmy się w
Pieskowej Skale, zwiedziliśmy dziedziniec tutejszego zamku oraz zobaczyliśmy słynną
Maczugę Herkulesa - prawdę mówiąc na zdjęciach wygląda na większą niż w rzeczywistości :)
Do
Ojcowa dojechaliśmy bardzo szybko, od samego wjazdu dało się odczuć przyjemny chłód który pochodził od otaczającego lasu i rzeki Prądnik położonej w dolinie.
Pole namiotowe w Ojcowie znajduje się na samym początku miejscowości od strony północnej. Rozstawiliśmy nasze małe domki i bez sakw udaliśmy się na zwiedzanie Ojcowa.
Jako, że Ojców leży na terenie
Ojcowskiego Parku Narodowego nie spodziewajmy się po nim wielkiego kurortu. Jest tu sklep, informacja turystyczna, bar - grill oraz kilka pensjonatów.
Dość ciekawą ikoną Ojcowa jest kaplica pw. św. Józefa Robotnika zwana Kaplicą Na Wodzie pochodzi z 1901 r. Zbudowana na planie krzyża, na filarach zamocowanych na dnie Prądnika. Według tradycji, usytuowanie kaplicy nad Prądnikiem związane było z zarządzeniem cara Mikołaja II, który zabronił budowania obiektów sakralnych na ziemi ojcowskiej, wobec czego kaplicę wzniesiono "na wodzie”.
Kaplica na Wodzie
Zamek w Ojcowie
Brama Krakowska
Dzień 4. Ojców - Kraków
To był ostatni dzień naszej jazdy przez
Jurę Krakowsko-Częstochowską. Rozpoczął się dość chłodno, a wszystko dzięki jaskiniom, które mieliśmy okazję zobaczyć. Chłodno gdyż temperatura zarówno w
Grocie Łokietka jak i
Jaskini Wierzchowskiej nie przekraczała 7.5 st C. Szczególnie przyjemne okazało się zwiedzanie tej drugiej, tutaj grupa osób oprowadzanych przez przednika liczyła całe 3 osoby - czyli tylko nas, dzięki temu mogliśmy wszystko dokładnie zobaczyć i bez problemu porozmawiać z przewodniczką.
Była już godzina 17.00. Wsiedliśmy na rowery i nasz następny dłuższy przystanek miał już miejsce w Krakowie. Do samego Krakowa jechało się bosko - ok. 24 km zjazdu. Można powiedzieć, że już na początku Krakowa skończyły się przyjemności naszej wycieczki. Najpierw troszkę pobłądziliśmy - kilka osób kierowało nas w zupełnie innych kierunkach. Po dotarciu do centrum postanowiliśmy jednak poczekać na nocny pociąg do Łodzi, który z dworca Kraków teoretycznie odjeżdżał o 1:50. Niestety na miejscu okazało się, że pociąg ten nie zabiera rowerzystów - na początku i końcu składu były kuszetki (znając życie puste...). Mieliśmy przed sobą całą noc na nogach w oczekiwaniu na pociąg, który odjeżdżał dopiero o 8:50 rano. Zostawiliśmy wszystkie nasze bagaże w schowku na dworcu i ruszyliśmy na miasto. Kryzys na spanie przyszedł ok godziny 2:00, jednak przez chłód nie udało nam się zdrzemnąć nawet na chwilę. Ok godziny 5:00 postanowiliśmy pójść do poczekalni w głównym budynku dworca - tutaj zupełnie odechciało nam się spać dzięki Panom z ochrony, którzy kazali opuścić nam budynek gdyż w regulaminie jest wyraźnie napisane, że "zabrania się jeżdżenia na rowerze" w budynku. Nie daliśmy za wygraną. Panowie wybitnie nie rozumieli co oznacza "na rowerze"... Jako, że my prowadziliśmy rowery (nie byliśmy "na" tylko obok) i był to nasz opłacony bagaż, nie opuściliśmy budynku tak jak chcieli tego ochroniarze, którzy na siłę wymyślali na poczekaniu nieracjonalne argumenty. Skarga została oczywiście napisana i wysłana do PKP (Popsujemy Każdą Podróż) wraz z informacją, że Panowie z ochrony pełniący służbę tamtego dnia przysypiali sobie elegancko na ławeczkach nie zwracając uwagi zupełnie na nic (poza nami). Póki co odzewu brak.
Tak czy siak wyjazd zaliczam do bardzo udanych pomimo wielu cierpkich słów wypowiadanych na widok podjazdów i kilku zgrzytów z osobami trzecimi. Bardzo fajnie, że tym razem byliśmy w składzie 3-osobowym. Był z nami Kuba (baaaardzo dobry znajomy), który wybrał się na rowerową wycieczkę z sakwami po raz pierwszy i który (co najważniejsze) został zarażony i planuje już kolejny wypad :)
Wnioski na następne wyjazdy:
- zabrać krem do opalania
- nabyć mapnik (ciągłe zatrzymywanie się, żeby sprawdzić mapę jest nieco drażniące, szczególnie po 10 razie)